Terminal o 20: amerykańska otchłań Stevena Spielberga

W świecie niezwykle internetowego kina istnieje abstrakcyjna idea zwana Górną Półką [wstaw imię i nazwisko ukochanego autora]. Chociaż nikt nie może zgodzić się co do, powiedzmy, najlepszego filmu Pedro Almodóvara („Wszystko o mojej matce ”) lub największego osiągnięcia Paula Thomasa Andersona (powiedzmy „ Nić widmowa ”), niewielu nie zgodzi się, że te przykłady należą do najwyższych rankingów ich twórców.
Ale jeśli chodzi o Stevena Spielberga – jednego z najwybitniejszych żyjących amerykańskich filmowców – czy definicja „z najwyższej półki” jest bardzo zróżnicowana. Weźmy na przykład jego zachwyt „ The Terminal” z 2004 roku . Wątpię, czy ktokolwiek umieściłby tę uroczą komedię dramatyczną opowiadającą o chwytającym za serce przypadku przypadkowego przesiedlenia i izolacji na tym samym poziomie, na którym dumnie siedzą filmy takie jak ET , Szczęki , Lista Schindlera czy Fabelmanowie . (Widzisz, wiem, że niektórzy już grożą mi pięściami za ten ostatni tytuł. To arcydzieło, daj spokój.) Jednak z biegiem lat ten krytyk szczerze zdecydował się umieścić The Terminal (który został przyjęty z mieszanym przyjęciem krytycznym w 2004 roku) na wypchanej i arbitralnej górnej półce Spielberga. Od czasu do czasu film i bałagan w twoim życiu synchronizują się na tak niewytłumaczalnym poziomie, że natychmiast staje się częścią twojej osobistej historii. To właśnie przydarzyło mi się w 2004 roku, trudnym roku w moim, trzeba przyznać, uprzywilejowanym życiu.
powiązana zawartość
powiązana zawartość
Miałem 26 lat i mieszkałem w Nowym Jorku cztery lata po przeprowadzce z Turcji w celu uzyskania dyplomu na City University of New York. Czasy studiów podyplomowych były już za mną i pracowałem jako koordynator konta niskiego szczebla w agencji reklamowej – była to wyczerpująca praca, z komiczną płacą i długimi godzinami pracy, ale mimo to pouczająca i zaakceptowałem moją wizę do pracy tymczasowej. Nienawidziłem tej pracy, ale byłem w niej doskonały i byłem szczęśliwy pod wieloma względami. Byłam zakochana w innej skromnej księgowej (obecnie mój kochany mąż, z którą mam już 17 lat), cudem mogłam sobie pozwolić na całkiem przyzwoite mieszkanie z kontrolowanym czynszem i jakoś to udawało mi się osiągnąć. Ale cokolwiek myślałem, że osiągnę, nagle się zatrzymało, gdy uderzyła mnie brutalna rzeczywistość mojej szybko wygasającej wizy. Moja sprawa prawna dotycząca zamiany mojego tymczasowego pozwolenia na pracę na H1B (która jest bardziej stabilnym rodzajem wizy pracowniczej, którą musi sponsorować Twój pracodawca) została odrzucona przez rząd – krótko mówiąc, uznali, że nie mam żadnego interesu w kradnięciu pracy Amerykaninowi posiadającemu dokumenty . Mógłbym ponownie złożyć apelację lub spakować się i opuścić kraj na stałe.
Zarówno wtedy, jak i teraz, gdy patrzę wstecz, doskonale zdaję sobie sprawę, w jak uprzywilejowanej sytuacji się znajdowałem, pomimo okoliczności. Rodzina wspierała mój plan imigracyjny, było mnie stać na ukończenie studiów wyższych na publicznym uniwersytecie, a pracodawca zgodził się pokryć większość moich kosztów prawnych. Poza tym, jeśli tutaj naprawdę coś nie wyszło, w Turcji miałem gościnny dom i dobre możliwości. Więc w żaden sposób nie wiem, jak to jest być nieudokumentowanym imigrantem z ograniczonymi (lub żadnymi) możliwościami w tym kraju. Mogę jednak mówić o moich osobistych doświadczeniach i przestrzeni, w której się wtedy znalazłem. To było duszące. Ciężko pracowałam i marzyłam o wielkich rzeczach, a myśl o porzuceniu tego wszystkiego sprawiała, że czułam się nieszczęśliwa. Złożyłem więc ponowne odwołanie.
Potem nastąpiła otchłań, która trwała… cóż, nie wiem, ale miesiące, które wydawały się latami. Odkładam każde marzenie na później. W każdej rozmowie musiałam brać pod uwagę możliwą datę ważności, nie wspominając o planach na przyszłość, czy będą one realizowane za tydzień, czy za miesiąc. Innymi słowy (niezależnie od tego, czy wtedy o tym wiedziałem, czy nie), czułem się, jakby część mnie mieszkała na lotnisku – żeby w końcu przybyć na dobre lub wyjechać na dobre – czekając na nieuniknione.
To właśnie wtedy zetknąłem się ze współczesną baśnią Spielberga Terminal, opowiadającą o Viktorze Navorskim (Tom Hanks) o czystym sercu, pochodzącym z fikcyjnego (ale wiarygodnie nazwanego) wschodnioeuropejskiego kraju Krakozja.
Napisana przez Sachę Gervasiego i Jeffa Nathansona (i bardzo luźno oparta na prawdziwym przypadku Mehrana Karimiego Nasseri , który mieszkał na lotnisku Charles de Gaulle w latach 1988-2006), bajka wygląda następująco: Navorski przybywa na lotnisko JFK w Nowym Jorku jako zamach stanu wprawia jego ojczyznę w chaos, unieważniając jego paszport i pozostawiając go bez oficjalnej ojczyzny uznanej przez USA. Sporting ma uroczy (ale sympatyczny) akcent i łamany angielski i próbuje sprawić, by ktoś, ktokolwiek, przejmował się jego sercem- Z drętwym dylematem Navorski z przerażeniem ogląda wojnę w domu na ekranach różnych lotnisk, trzymając przez całe życie tajemniczą puszkę orzeszków ziemnych (o której zawartości dowiadujemy się później). Okrutny czarny charakter w tej historii pojawia się w postaci Dixona ze Stanleya Tucciego, wyjątkowo niesympatycznego handlarza gazetami Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który szybko rzuca rasistowską uwagę na temat azjatyckich turystów i który zrobiłby wszystko, aby uzyskać awans, na który jego zdaniem się spóźnia. Nie mając możliwości i nie mogąc wpuścić Navorskiego do kraju, Dixon pozwala mu po prostu zostać w międzynarodowej poczekalni tranzytowej, dopóki sytuacja w Krakozji nie zostanie wyjaśniona, a przynajmniej dopóki nie wymyśli, jak sprawić, by Viktor był problemem dla kogoś innego. Nie wie, że zajmie to prawie rok.
Terminal wymaga zawieszenia niedowierzania, na które dzisiejsza niezwykle cyniczna publiczność może nie mieć ochoty. Na początek, gdzie jest ta wersja JFK, z której roztacza się przyzwoity widok na biuro Dixona? Co ważniejsze, dlaczego jest to jedyny terminal JFK, który nie wygląda jak przeklęte piekło? (Ta część może mieć coś wspólnego ze wspaniałymi zdjęciami do książki Janusza Kamińskiego, częstego współpracownika Spielberga, i charakterystycznymi flarami obiektywu.) Dlaczego Viktor jest jedynym pasażerem Krakozha w okolicy? Jak ten terminal jest logistycznie rozplanowany w stosunku do reszty lotniska, w tym stanowisk kontroli paszportowej i stanowisk imigracyjnych? Czy kiedykolwiek w Nowym Jorku istniał system, w którym można było zwrócić wózek bagażowy i otrzymać zwrot ćwierć dolara, co przez jakiś czas było dla Viktora jedyną metodą zarabiania pieniędzy na kupowaniu burgerów i napojów gazowanych? (Nie było.)
Ale to jest cud Spielberga. Terminal ma tak wielkie serce i tak bardzo chce nosić na rękawie to gigantyczne, bulgoczące serce, że żadna z tych absurdalnych dziur nie wydaje się mieć znaczenia. Tak naprawdę moje wzruszenie ramionami na wszystkie te pytania odzwierciedla sposób, w jaki AO Scott zdawał się ignorować głośne emocje towarzyszące filmowi. „Rzadko zdawałem sobie sprawę z delikatności i sentymentalizmu filmu i rzadko kiedy zwracałem na to mniejszą uwagę” – napisał Scott w swojej recenzji w „New York Times” . Jak mawiały obecnie dzieci: „To ja”. Byłam tak nastawiona na fale filmowe, że kiedy przypadkowy pasażer pyta Viktora: „Czy kiedykolwiek czułeś się, jakbyś mieszkał na lotnisku?” Prawie podniosłem rękę w teatrze.
Pamiętam, że w całym Terminalu szlochałem (i mam na myśli łkanie ), gdy otaczający mnie ludzie głównie chichotali z rozbawienia, gdy Viktor próbował zbudować dla siebie tymczasowe życie w zawieszeniu – i czułem, że robię to na wiele sposobów, czując się wykorzeniony i odizolowany . Poprzez wciągające montaże i ujęcia ze śledzenia (nie mogę tego wystarczająco podkreślić – ruchy Kamińskiego czynią to lotnisko pięknym) Spielberg podąża za Viktorem, który uznaje opuszczoną bramę za swoją bazę domową, korzysta z toalet terminalu, aby odświeżyć się w zabawny sposób i kolekcjonuje tyle ćwiartek, ile tylko może, zanim Dixon położy temu kres. A mimo to sedno filmu jest rozbrajająco proste: Viktor jest samotny, ale odporny i zrobi wszystko, co w jego mocy, aby wyjść z beznadziejnej sytuacji, do cholery. Być może to właśnie poruszyło mnie najgłębiej, będąc świadkiem upartej godności Wiktora w kraju, który go nie chce, kiedy ten sam kraj właśnie powiedział mi: „Nie chcemy ciebie”.
Samotność Viktora nie trwa jednak długo. Oprócz zabawnej, chromatycznej partytury Johna Williamsa z niejasną (ale cudownie chwytliwą) muzykalnością z Europy Wschodniej, Viktor czuje się ciepło rozpieszczany przez zróżnicowany klan pracowników lotniska. Są wśród nich Joe, nadzorca bagażu Chi McBride, bezczelny woźny Kumara Pallany, Gupta i czarujący Enrique Diego Luny, pracownik o dobrych intencjach, odpowiedzialny za posiłki pierwszej klasy na kilku lotach, po uszy dla Dolores, urzędnika imigracyjnego Zoë Saldañy. Wkrótce Enrique i Viktor zawierają umowę: Viktor dowie się jak najwięcej o Dolores podczas jej rutynowego odrzucania prób wjazdu Viktora, a w zamian za te informacje Enrique będzie karmił Viktora przez czas nieokreślony. Jest też marzycielska stewardessa Catherine Zeta-Jones, Amelia, tak długo szarpana przez bogatego, żonatego faceta, że autentyczne romantyczne gesty i szczerość Viktora poruszają ją tak samo, jak dotykają każdego z nas. Z czasem do tej koterii robotników — mianowicie grupy pracowników budowlanych — dołączą kolejni pracownicy budowlani, pod takim wrażeniem umiejętności remontowych Viktora (tak, dla zabawy wykonuje częste i całkowicie nieprawdopodobne prace remontowe wokół terminala), że zatrudniają go na miejsce na otwarcie, płacąc mu dobrą pensję pod stołem.
Od ET po Most szpiegów , od Szczęk po Park Jurajski – wiele filmów Spielberga nawiązuje do nieświadomych (a czasem złych) struktur władzy, które zagrażają życiu codziennych bohaterów. W najbardziej urzekający sposób, jaki można sobie wyobrazić, Terminal przedawkuje ten temat, opierając się ściśle na mikrokosmicznej idei (lub ideale) Nowego Jorku po 11 września, gdzie obywatele będący po właściwej stronie historii mieli – lub byli powinniśmy mieć siebie nawzajem, jednocząc się wokół niesprawiedliwie odmienionych.
Ten moralny idealizm osiąga kulminację w scenie, w której zaniedbany, bezradny Rosjanin mający w domu chorego ojca desperacko próbuje opuścić kraj z bardzo potrzebnym lekarstwem, które zgromadził dla swojego taty. Dixon staje na przeszkodzie, ale służąc jako tłumacz, Viktor ratuje sytuację, zdobywając aprobujące spojrzenia i podziw całego personelu lotniska. Viktor, do tej pory dobry człowiek o dumnych zasadach moralnych, osiąga w tym momencie legendarne wyżyny – moment, który może być dla niektórych zbyt cukierkowy, ale był wówczas inspirujący dla mnie (i moich kanalików łzowych). W tamtych czasach często byłem zły, niecierpliwy i użalałem się nad sobą, myśląc, że nic nie idzie po mojej myśli. Być może potrzebowałem wzoru do naśladowania takiego jak Viktor, kogoś, kto przypomniałby mi, że jedyne, na co każdy z nas może czasem liczyć, to dać z siebie wszystko, dać z siebie wszystko. A jeśli istnieje aktor, który potrafi sprzedać tę beznadziejnie romantyczną koncepcję zdrowia lepiej niż Tom Hanks, to przyznaję, że go nie znam. Hanks wykorzystuje tu wiele swoich komediowych i dramatycznych mięśni, stycznie przywodząc na myśl jego luźny wygląd Splash , godność Apollo 13 , czystość Forresta Gumpa i romantyczny magnetyzm Bezsenności w Seattle i ojcowską powagę, a wszystko to w jednym pakiecie.
Tymczasem chciałbym, żeby podejście „ Terminalu ” do rzeczywistości nisko opłacanego imigranta było nieco mniej nieśmiałe – jego naiwne usposobienie szczególnie sprawia, że chcesz więcej treści od Gupty, postaci, której problemy w następstwie wydają się słodzone. W operowo-melodramatycznej sekwencji, w której Gupta poświęca wszystko (pracę, może nawet bezpieczeństwo), aby pomóc Viktorowi w najbardziej godny sposób, jaki można sobie wyobrazić, uczucie, jakie odczuwamy, jest spójne z dominującą w filmie postawą folklorystyczną. Jednak coś w posmaku tej sceny nie pasuje – wcześniej „ The Terminal” wyraźnie stwierdza, że Gupta był w USA z konieczności. Sugerując jednak, że to w jego rękach leży dokonanie innego wyboru, film w niewygodny sposób zbliża się do uprzywilejowanego założenia, że takie życiowe decyzje mogą podejmować wyłącznie poszczególne osoby, niezależnie od statusu dokumentacji.
Niemniej jednak, częściowo dzięki rodzinnemu zgromadzeniu takich bezinteresownych ludzi Viktorowi w końcu udaje się przedostać do Stanów Zjednoczonych Ameryki (znowu płakałem), dotrzymując obietnicy, którą kiedyś złożył swojemu umierającemu ojcu. (W opowieściach Spielberga często pojawia się refleksyjny wątek rodzicielski, a ten w „ Terminalu” jest po prostu znakomity, jest to mocny szczegół, którego nie chcę tu na wszelki wypadek psuć.) Tymczasem nie będzie spoilerem powiedzieć, że w końcu miałem swoje wiza zatwierdzona na długiej drodze do mojego ostatecznego obywatelstwa amerykańskiego, które otrzymałem ponad dziesięć lat temu. Wracając niedawno do „Terminalu” , z radością stwierdziłem, że słodka, wymyślona opowieść Spielberga nie straciła na atrakcyjności i pięknie dla mnie, jako osoby, która wciąż czuje się zawieszona w swojej tureckiej i amerykańskiej tożsamości.
Terminal obiecuje bajkę i dostarcza jej obfitą. Spielberg stworzył go dla każdego, kto czuje atmosferę domu, który nie zawsze znajduje się pod namacalnym dachem. Czasami znajduje się w ciepłym uścisku współczującej społeczności, która może sprawić, że nawet najbardziej bezduszne przestrzenie będą wydawać się przytulne.

