Nie, nie tak to mówisz

Feb 07 2019
Amerykanie mówią śmiesznie. Nie sądzimy, że tak jest, ale tak jest.
Ilustracja: Angyee054 / Getty Images

Amerykanie mówią śmiesznie. Nie sądzimy, że tak jest, ale tak jest. Zwykle jesteśmy zbyt zajęci rozmową z jednym lub drugim głosem lub bezpośrednio przez siebie, aby to zauważyć. Jednak od czasu do czasu zatrzymujemy się wystarczająco długo, aby słuchać siebie nawzajem, a potem się śmiać i wskazywać.

Perska w średnim wieku, którą zatrudniłem, by nauczyła mnie jeździć, wyśmiała mnie, gdy źle wymówiłem Cahuenga Boulevard. Dopiero co przeniosłem się do Los Angeles kilka miesięcy wcześniej z Nowego Jorku, gdzie uważałem się za tubylca, pomimo nieporozumień wielu nowojorczyków. Frank Lloyd Wright powiedział kiedyś: „przewróć świat na bok, a wszystko, co jest luźne, wyląduje w Los Angeles”. Więc przepłynąłem przez kraj - tak jak miliony wcześniej - w poszukiwaniu fortuny.

Jej metoda nauczania była nieortodoksyjną formą politycznie niepoprawnej kpiny. Kiedy zbyt mocno nacisnąłem hamulce, mówiła mi, żebym nie prowadziła jak „Chińczyk”, a potem machała głową, machając w przód iw tył, jakby się kłaniała. Poinformowała mnie od niechcenia, że ​​Afroamerykanie notorycznie nie potrafią zmieniać pasów. Nie zaczynaj jej od Meksykanów. Poważnie, nie. Była dobroczynna, nieczuła na tle rasowym.

W jej mieście byłem obcy, ale mój podeszły wiek i brak doświadczenia ją bawiły. Jak dorosły mężczyzna mógł nie wiedzieć, jak prowadzić samochód? Najbardziej jednak zaintrygował ją mój akcent. Mówiłem z najsłabszym południowym akcentem, ale miałem też północno-wschodnie tendencje motormouth. Zawsze wyciągała wnioski co do mojego pochodzenia etnicznego.

Podczas jednej lekcji powiedziała: „Jesteście dobrymi kierowcami”.

Wy ludzie?

Nowojorczycy ”.

Dzięki niej zdałem egzamin na prawo jazdy, dostałem pierwsze prawo jazdy, a potem przez lata zacząłem nie prowadzić. Wszystko, czego potrzebowałem, było w odległości spaceru: moja praca i miejsca do jedzenia.

Oto prawda o jedzeniu w LA: jest całkiem dobre. Są niesamowite pho, pupusy i bulgogi. Podczas mojego trzyletniego pobytu w mieście Aniołów udało mi się znaleźć satysfakcjonujące zamienniki mojej ukochanej żywności w Nowym Jorku. Znalazłem porządną pizzę. Znalazłem nawet bajgle, które… wystarczyły. Ale nigdy nie mogłem znaleźć jedynego dania, które przypominałoby mi mój adoptowany dom z ostatnich 16 lat. Talerz żyroskopowy.

Nie mogłem nawet znaleźć odpowiedniej greckiej restauracji w stylu nowojorskim, rodzaju tłustej łyżki z ogromnym menu, w którym można zamówić gofry, pieczeń i lasagne, jeśli chcesz.

Ale to nie tak, że w Los Angeles nie ma kanapek z pieczonym mięsem. Moja rasistowska - ale przyjacielska - instruktorka jazdy wskazała kiedyś ormiańską restaurację, którą poleciła. To miejsce serwowało pyszne kanapki z kurczakiem shawarma i sos czosnkowy, który mogłem zjeść palcami.

W końcu wróciłbym do Nowego Jorku. Pierwsza rzecz, którą zamówiłbym po powrocie? Żyroskop, słowo, które rymuje się z „pie-whoa”.

Słowo „żyroskop” pochodzi od greckiego słowa, które oznacza dosłownie „skręcić”. Jeśli kiedykolwiek jadłeś kanapkę z żyroskopem, teraz wiesz, dlaczego jest to ważne, ponieważ widziałeś, jak spocona wtyczka mięsa kręci się, skwierczy i kręci. Lub, jeśli jesteś mną, zostałeś przez to całkowicie zahipnotyzowany. Jedyną rzeczą, którą musisz wiedzieć, jest to, że nowoczesny żyroskop jest tak amerykański jak croissandwich.

Dorastałem w McLean w Wirginii - małym miasteczku obok Langley, gdzie CIA ma swoją tajną siedzibę ukrytą za drzewami - a moi rodzice często zabierali mnie na weekendowe obiady do The McLean Family Restaurant, nijakiej sąsiedzkiej knajpy w pasie centrum handlowe, które serwuje śniadanie, hamburgery i wiele dań grecko-amerykańskich.

Waszyngton to miasto słynące z władzy, marmuru i nadmiaru prawników.

To tam nauczyłem się pokochać żyroskop, niedoceniany klasyk fast food składający się z mięsa wyrzeźbionego z paczkowanej beczki białka wyplutego na pionowy rożen, sera feta, pomidorów, sałaty, a następnie zawiniętego w placek. Szczególnie podobał mi się wyjątkowy sos jogurtowy, tzatziki - był to fajny student wymiany przypraw z zagranicy. Wolałem talerz, a nie kanapkę, ponieważ podano na nim frytki, a zdekonstruowana kanapka wygląda jak więcej jedzenia. Byłem chłopcem, który doceniał wartość.

Moi rodzice byli Teksańczykami, którzy przenieśli się na przedmieścia Waszyngtonu, żeby mój tata mógł pracować dla Kongresu. Rytmy demokracji powodują, że te przedmieścia są ponownie zaludniane co dwa, cztery i sześć lat. To przejściowe miejsce, które przyjmuje różnych ludzi z całego świata, którzy chcą pracować w mieście słynącym z władzy, marmuru i nadmiaru prawników.

Zostałem wychowany, by uważać Teksas za Ziemię Obiecaną. Dlatego myślę o sobie jako o etnicznym Teksańczyku, a moi rodzice - osadnikach. Ich podróż z Lone Star State do obszaru metropolitalnego DC była melancholijną migracją, ale nadarzyła się okazja i mój ojciec musiał odpowiedzieć.

Moi rodzice wrócili do Teksasu ponad dwadzieścia lat temu i nigdy nie wróciłem do Północnej Wirginii. Gdybym miał odwiedzić, wątpię, żebym to rozpoznał. Kiedyś grzebałem figurki w lesie obok mojego domu, więc może od tego czasu wyrosło drzewo figurki.

Ale ostatnio dowiedziałem się, że The McLean Family Restaurant nadal istnieje. To spokojne miasto z biegiem lat stało się bardziej wyrafinowane, zwłaszcza od czasu boomu na bezpieczeństwo narodowe po 11 września, i byłem zaskoczony, że przetrwała taka prosta taryfa. Nie wiem, czy człowiek, który kiedyś radośnie witał moją rodzinę i ja, nadal pracuje na swojej zwykłej sobotniej zmianie - był starym człowiekiem około 30 lat temu. A nawet gdyby był, nie znałbym jego imienia. Nigdy nie poznałem jego imienia. Po prostu nazwałem go Zorba, tak nazywa się postać ze słynnego filmu z lat 60. o imieniu Grek Zorba o barwnym Greku, który uczy zapiętego angielskiego autora, jak kochać życie.

Zorba used to correct my pronunciation of the word “gyro” when I ordered it. He was, presumably, Greek. He worked at a diner that served Greek dishes, after all. My dad playfully nicknamed him Zorba and he never protested. Although, upon learning that my mother was Mexican-American, he immediately nicknamed me Poncho. I was thrilled to have that nickname. My mother was not.

I was told to pronounce it “yeero” not “gyro,” which rhymes with “pie-whoa.” Zorba gave me precise and exact instructions with a thick accent that, in retrospect, could have been Turkish or Italian. Stretch out the “yee” and roll that “r.” He would gently mock my regional dialect. People who claim that Northern Virginia is not the South forget that it was South enough for Lee to name his rebel army after it.

So for many Saturday afternoons as a young boy, we’d enter this diner and my father would bellow “ZORBA!” and the owner, with his bushy mustache and friendly smile, would point at me and bellow “PONCHO!” My dad and Zorba were men who enjoyed a good bellow. These are happy memories for me, partly because I loved gyro platters: spicy ribbons of meat, a crunchy salad of tangy feta, tomatoes, cucumbers, and onions, grilled pita bread, and crispy French fries. And partly because I loved being called Poncho.

My mother taught me that America was a place where different people tried to accept one another as best they could. The emphasis was on “tried.”

The 1980s were not the most racially sensitive decade. Not that any of them have been. I was unaware of the civil rights turmoil of the previous decades. What I knew was what my mother had taught me. The oppression, the hate, the horrors of the system. She had idolized Cesar Chavez. She taught me, simply, that America was a place where different people tried to accept one another as best they could. The emphasis was on “tried.” I was a child and she spoke to me as one. So it seemed weird that people laughed at Asian characters in popular teen movies because they were unable to pronounce one letter in their second language. I could barely master the only language I spoke.

Once, and I remember this distinctly, my father told me a story about his time in the Army. He had been ripped off somehow and proceeded to tell his friends that he had been “Jewed” out of a small sum of money. One of those friends was Jewish. My father swore to me he didn’t mean to use that word — he was a preacher’s kid from Louisiana. It was just the word that was used when he was growing up. He had hurt his friend’s feelings and he made that sound like it had been the worst thing in the world and, I suppose, he was not wrong. This confession was surprising for many reasons, but mostly because the three most revered men in my house were Lyndon Johnson, Jesus Christ, and Mel Brooks, and two of those three are Jewish.

My dad had asked his friend for forgiveness, and it was given. He wanted me to understand that being a good person takes work. Everyone’s a sinner. That was the Baptist in him. He had hurt his friend’s feelings because he had been thoughtless and self-centered. And so I ended up always ordering a “yeero” platter at Zorba’s diner. After all, I was his friend, Poncho.

Eventually, I, Poncho, would move to one of the largest Greek communities in New York City. It was a wonderful place to live for a decade and a half: it only took 10 years for the Greeks to make eye contact with me.

The truth is, the gyro is Greek the way Spaghetti-o's are Italian or General Tso’s chicken is Chinese. Which, is to say, it’s not. The gyro fits in that category of ethnic foods that swear they’re 100% authentic but were actually tweaked to appeal to the tastes of Americans. That’s the beauty of this country: we embrace the huddled masses, and then politely ask them to make a version of their cuisine that we can deep fry or smother in sauce. I love authentic Greek-American food like skordalia or moussaka. But I also love gyros because I’m capable of loving two things at once.

The gyro nods, like the shawarma, to the Turkish doner kebab, the grandfather of roast meat sandwiches. That said, the Greeks also make tremendous portable street food, like souvlaki. I learned one thing living in a Greek neighborhood for 16 years, though, and that’s never compare anything Turkish with anything Greek. That said, cooking meat on skewers is an ancient Mediterranean and Middle Eastern technique. Do you know what those cultures don’t traditionally cook on skewers? Giant juicy cones of compacted mystery meat that could be beef or lamb or secrets. Those mysterious flesh pyramids are the most important part of the gyro I know and love. And if there is one thing America knows how to do well, it's a mass-produced, tasty, cheap, easily moldable protein batter.

That’s the beauty of this country: we embrace the huddled masses, and then politely ask them to make a version of their cuisine that we can deep fry or smother in sauce.

So I was thrilled to move to a neighborhood that was rich with gyros. The local Greeks begrudgingly accepted me, rented me an expensive studio apartment that was, literally, under the stairs, and then dared me to make a living with millions of other people from everywhere, speaking every language with thick accents. I celebrated my brave move by walking to a small Greek restaurant. These were my people. Or, rather, these were the people of my friend, Zorba. I strode up to the counter and politely — respectfully — ordered a “yeero.” The “yeee” was elongated and the “r” rolled off my tongue.

The man behind the counter studied my face and smiled.

“Oh. You want a yeero huh?”

He shouted to the other man behind the counter.

“Hey, Nick, this guy wants a yeero.”

I swear his name was Nick. Not every Greek man is named Nick. But many are.

“A gyro?”

“No, no. A yeero.’”

“Oh, yeah, sure. A ‘ye-e-ero’”

They both laughed. They laughed with each other, and at me, and then with each other again.