Faryzeusz z misją
W wieku około ośmiu lub dziewięciu lat zacząłem walczyć na styku mojej rasy i religii. Moja babcia ze strony matki opuściła kościół zielonoświątkowy wkrótce po tym, jak została owdowiałą matką wychowującą cztery córki, ponieważ otrzymała troskę i współczucie od niektórych ludzi w kościele metodystów bliżej domu. W mieście przechodzącym przez Białą ucieczkę, kościół przekształcił się z kongregacji w większości białej z kilkoma czarnymi rodzinami w kościół z większością czarnych w mniej niż dekadę.
Chociaż większość jego członków stanowiła — i nadal jest — afrykańska diaspora, kościół, w którym się wychowałem, nie podziela historii Czarnego Kościoła. Jest częścią białej denominacji, która walczyła z inkluzywnością. Wspomnienie jednego z pastorów w naszym dystrykcie, który odmówił poślubienia pary międzyrasowej w latach 90., do dziś wywołuje we mnie dreszcze. Zaledwie kilka tygodni temu jedna z instytucji denominacji zaprezentowała inne problematyczne stanowisko.
W dzieciństwie typowy tydzień obejmował dwa razy kościół w niedzielę, środową wieczorną modlitwę i studium Biblii oraz piątkową próbę chóru. Gdyby miało miejsce specjalne wydarzenie, takie jak trwające tydzień przebudzenie, mógłby zdarzyć się tylko jeden dzień, w którym moja rodzina nie byłaby w kościele. Ten rodzaj socjalizacji był dla mnie normalny, więc wiele świeckich doświadczeń miało dla mnie niewielkie znaczenie poza częstym byciem częścią długiej i poważnej listy rzeczy, których „mali Chrystusowie” nie powinni robić.
Podczas gdy niektóre dzieci były harcerzami lub harcerzami, ja byłam Chrześcijańskim Młodym Krzyżowcem. Podczas gdy niektóre dzieci uczyły się na pamięć rymowanek, bawiły się w kaczkę-kaczkę-gęś, skakały na skakance i robiły inne dziecinne rzeczy, ja też to robiłem; ale zapamiętywałem też wersety biblijne; udział w ćwiczeniach miecza (AKA Biblia); żyjąc dla czasów, w których śpiewaliśmy ruchome piosenki, takie jak „Ojciec Abraham”; i przyrzeczenie flagom amerykańskim i chrześcijańskim — umieszczonym na podium — oraz Biblii. WSZYSTKIE te działania koncentrowały się na Bogu Biblii.
Te i inne aspekty Białego Chrześcijańskiego Nacjonalizmu zacząłem rozumieć dopiero w trzeciej klasie, kiedy stałem się wystarczająco duży, aby uczestniczyć w 5-dniowym letnim obozie naszej denominacji. To tam zacząłem doświadczać urasowionego obcowania. Podczas tych pierwszych lat nasz kościół był jedynym „miejskim” kościołem, w którym przeważali Czarni. Chociaż domyślałem się tego na podstawie stypendiów w kościołach w naszym dystrykcie kilka razy w roku, nie byłem przygotowany na różnice w interakcjach.
W ramach społeczności międzykościelnej braliśmy udział w nabożeństwie, po którym następowała kolacja potluck. W grę wchodziły wycieczki samochodowe, więc był czas tylko na dzielenie przestrzeni. Jednak w ciągu pięciu dni było mnóstwo czasu, aby zobaczyć, że ograniczone interakcje w te niedziele nie polegały tylko na byciu obcymi, ale na byciu innym. Byłem świadkiem, jak białe dzieci z wielu kościołów spotykały się, przedstawiały i zawierały przyjaźnie na obozie. Podczas gdy „chłopcy” często mieszali się poprzez sport, „dziewczęta” pozostawały względnie segregowane.
Jednak przez cały tydzień w centrum był Bóg Biblii. Były napomnienia przed grzechem, wezwania do zbawienia i zachęty do ewangelizacji. Mieliśmy być rybakami ludzi, kochać wszystkich, unikać kolorów. Nie mieliśmy rozmawiać o rasistowskich realiach, takich jak różne dyscypliny przewidywalnych niewłaściwych zachowań lub reakcje niektórych, gdy czarny chłopiec i biała dziewczyna rozpoczynają romans trwający przez obóz (lub fakt, że rzadko zdarzało się, że biały chłopiec i czarna dziewczyna).
Nauczyłem się wszystkiego o byciu dobrym chrześcijaninem. Sprzeczności między tym, czego nauczyłem się od chrześcijan, a Biblią i Bogiem, popychały mnie do ciągłego procesu oduczania się. Dziesięć lat temu nie wykonałem wystarczającej pracy własnej, aby przetworzyć wiele rzeczy, które zinternalizowałem wokół ewangelizacji i przypisywania wzniosłej pobożności tym, którzy angażują się w długo- lub nawet krótkoterminową pracę misyjną. Ten wewnętrzny konflikt doprowadził mnie do prozelityzmu w ciągu dnia i śpiewania przez większość nocy w kilku wioskach na Dominikanie.
Podczas każdej z trzech wypraw misyjnych na tamtejsze pola trzciny cukrowej zestawienie piękna natury i brzydoty białej supremacji stawało się coraz bardziej bolesne, abym mógł je zignorować. Każdego roku kilkoro białych dzieci czuło się tak źle w stosunku do psów — chudych, z wyraźnie widocznymi przez skórę zarysami klatki piersiowej — że podkradały im kawałki swojego obiadu lub przekąsek; nie myśląc nic o tym, że bawili się i chodzili wśród ludzi o skórze melanizowanej jak moja, którzy też potrzebowali jedzenia.
Każdego roku inny biały dorosły był świadkiem tych aktów nieludzkości lub otrzymywał doniesienia o tych aktach nieludzkości, wyjaśniał białym dzieciom niestosowność tego zachowania i kazał im zaprzestać. Patrzyłem i czułem, jak lekceważą człowieczeństwo Czarnych, którym mieliśmy służyć i okazywać miłość do Boga. Coraz bardziej skonfliktowany tymi i innymi aspektami białego zbawiciela, na które pozwoliłem sobie występować pod pozorem „ewangelizacji” i „robienia dla najmniejszych”, nie mogłem uniknąć zmagania się z tą kolizją moich tożsamości.
Przed moją ostatnią „misją” nie mogłem w pełni wyrazić swojej walki. Zaprogramowane przekonanie popychało mnie do przodu, aż pewnego dnia przeżyłem przeżycie poza domem kobiety. Jej była wioska, w której woda była zepsuta i ludzie byli zmuszeni kupować wodę pitną od właściciela pól, na których mężczyźni uprawiali ziemię. Coś przykuło mój wzrok i zatrzymało mnie w miejscu. Kobieta zobaczyła, że się gapię i znała moje myśli bez wypowiadania słów. Przeniosłem wzrok z przedmiotu na nią.
Kiwając głową twierdząco na moje niewypowiedziane pytanie, podeszła do mnie. Jej ręce sięgnęły do przedmiotu mojego skupienia, wyjęły puszyste, białe torebki i umieściły je w mojej dłoni. Spojrzałem na swoją dłoń i poczułem, jak obraca się w moją stronę. Telepatycznie skierowała moje oczy z mojej dłoni na swoją. W ponadczasowej przestrzeni staliśmy patrząc sobie w oczy. We wspólnym języku, zrodzonym z traumy przodków, rozmawialiśmy ze sobą, jedną z jej dłoni trzymała jedną z moich, podczas gdy moja druga ręka trzymała miękką, puszystą biel.
Ostrożnie zapakowałem bawełnę do bagażu, gdy tydzień się skończył. Mimo przymusu przyniesienia go do domu, nigdy nie wiedziałem, co z nim zrobić i wyrzuciłem torebki prawie rok do daty początku pandemii. Często myślałem o wielu wioskach, które odwiedziłem, i zastanawiałem się nad wpływem COVID. Do dziś zastanawiam się, ilu ludzi spotkałem… jak kobieta, która wyglądała jak moja prababcia, dzieci, które wyglądały jak te, z którymi bawiłem się na szkolnym podwórku i w kościele, i kobiety, które wyglądały jak te, z którymi Rozmawiałem godzinami w salonie, kiedy moje włosy były skolonizowane.
To byli diasporyczni krewni, którzy urzeczywistnili dla mnie kąkol zła, który wyrósł na chrześcijaństwo; dał mi niezaprzeczalnie do zrozumienia, że „wyjazdy misyjne” są narzędziem kolonizacji i nigdy nie miały na celu wyzwolenia. Taka misja wymagałaby demontażu opresyjnych systemów ogarniających Haitańczyków, którzy uczyli świat o misjach wolnościowych. Walcząc z tą zakopaną w sobie prawdą, brałem udział w trzech misjach, sprzedając zbawienie, które miało pomóc im przetrwać płomienie. Moja hipokryzja wciąż mnie zadziwia.