
Procesja pogrzebowa szyitów zaczęła się jak każda inna. Pakistańscy żałobnicy nieśli ciało zabitego muzułmańskiego duchownego ulicami Dera Ismail Khan. Opłakiwali kolejnego martwego przywódcę, kolejnego trupa przeznaczonego do grobu – opowieść tak stara jak cywilizacja. Potem do procesji dołączyła kolejna postać, pędząc w sam środek tłumu. Wybuch rozerwał ich uroczysty rytuał na krwawe strzępy.
Ataki, takie jak incydent z lutego 2009 roku, stały się pozornie powszechnym zjawiskiem na świecie. Medialne obrazy następstw, pomimo całego horroru, jaki wywołują, są znajome: martwe ciała na ulicy, dziesiątki pustych pantofli wśród kałuży pełzającej krwi, straumatyzowani ocaleni wyjący do nieba lub po prostu wpatrujący się w niemym szoku. W ataku zginęło 30 osób. Sześćdziesiąt więcej zostało rannych [źródło: Mahshud ].
Z czysto strategicznego punktu widzenia zamachy samobójcze są przerażająco logiczne. Ukrywając materiały wybuchowe na chętnym przewoźniku, frakcja może przemycać śmierć na gęsto zaludnione obszary lub w pobliżu kluczowych celów. Precyzja tego sposobu dostarczania przewyższa nawet najbardziej wyrafinowane systemy naprowadzania pocisków, umożliwiając pojedynczą wolę konkurowania z technologicznym ramieniem supermocarstwa. Jak można powstrzymać przeciwnika, który już porzucił wszystko dla swojej sprawy?
Jednak emocjonalnie zamachowiec-samobójca jest często trudną do przełknięcia pigułką. Mężczyzna, kobieta, a nawet dziecko rezygnuje ze swojego życia, a tym samym ciągnie za sobą jeszcze więcej żyć. W obliczu tak bezsensownej rzezi często skreślamy ich na straty jako wyprane mózgi pionki i fanatyczne potwory.
Pomimo całej nędzy i śmierci, którą ucieleśniają, zamachowcy-samobójcy są po prostu ludźmi i nie są wytworami określonego wieku czy religii, ale ich korzenie sięgają głęboko w annały historii.